Wśród dziennikarzy podziały polityczne są właściwie głębsze niż między politykami. Politycy muszą jeszcze ze sobą współpracować, my nie musimy. Razem już nie sposób być. Seweryn Blumsztajn, 03.2012
˙
Pan Seweryn Blumsztajn, od sierpnia 1989 współtworzył „Gazetę Wyborczą”. W lipcu 2011 odszedł na niewątpliwie zasłużoną emeryturę. Niechaj nie smucą się jednak, zarówno wielbiciele słowa pisanego pana redaktora, jak i narybek dziennikarski złakniony zasłużonych autorytetów – pan Seweryn będzie nadal związany z „Gazetą Wyborczą”, a to jako komentator pełniący dyżury publicystyczne, a to redaktor nadzorujący codzienne wydania „Gazety” oraz prowadzący jej pierwszą stronę. Kilka dni temu wystąpił też z inicjatywą założenia stowarzyszenia dziennikarzy.
Na emeryturze ma się niewątpliwie więcej czasu na przemyślenia oraz wcielanie w życie różnych pomysłów i pan Seweryn nie odbiega pod tym względem od innych emerytów w naszym kraju. Nie każdy jednak emeryt, wykazuje w sobie tyle werwy i siły ducha by tworzyć stowarzyszenie dziennikarskie. W tym, emerytowany redaktor Blumsztajn, jest niewątpliwie wyróżniającym się emerytem w Polsce. Tym bardziej wyróżniającym, że pan redaktor nie chce tworzyć stowarzyszenia „jakiegoś tam”, lecz towarzystwo ekskluzywne, którego drzwi są na co dzień szczelnie zamknięte, a do ich uchylenia potrzeba co najmniej połowy członków…
Jak powiedział związany z „Gazetą Wyborczą” Blumsztajn, stowarzyszenie jest w trakcie rejestracji. Dodał, że pomysł na jego założenie wziął się stąd, że w środowisku dziennikarskim „nie da się już być wspólnie”.
– Wśród dziennikarzy podziały polityczne są właściwie głębsze niż między politykami. Politycy muszą jeszcze ze sobą współpracować, my nie musimy. Ilość pomyj wylewanych na siebie nawzajem jest już nie do zniesienia. Jedyny sposób, żeby jakoś istnieć, to grupować się osobno, a potem rozmawiać między sobą. Razem już nie sposób być. W tym sensie Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich jest kompletną fikcją – powiedział Blumsztajn.
Blumsztajn zaznaczył, że według statutu Towarzystwa Dziennikarskiego każdy, kto chce się ubiegać o członkostwo w nim, musi zyskać poparcie co najmniej połowy dotychczasowych członków. – Zasada jest taka, że bardzo trudno się tam wchodzi. To jest dość zamknięty klub, dlatego stowarzyszenie nazywa się towarzystwem, a nasze zebrania nazywamy salonem – powiedział.
Jak poinformował, wśród członków założycieli stowarzyszenia są osoby „z wyższej półki medialnej”. Wymienił m.in.: Wojciecha Maziarskiego, Jana Ordyńskiego, Teresę Torańską, Dorotę Warakomską, Jacka Żakowskiego, Wojciecha Mazowieckiego, Cezarego Łazarewicza, Joannę Solską i Jacka Rakowieckiego. [ŹRÓDŁO]
˙
Misyjne zacięcie pana redaktora, którego emanacją jest skrzyknięcie towarzystwa wzajemnej adoracji, dawało już o sobie znać we wcześniejszych latach jego życia. Spójrzmy jak rodziła się jedna z jego poprzednich inicjatyw, dotycząca blokowania Marszu Niepodległości…
Jak wie z dzieciństwa większość osób, by rozpoczęła się krystalizacja, niezbędny jest jakiś paproch wokół którego kryształ będzie narastać. Do tego by myśl przeoblekła się w materialny czyn, także niezbędny jest pewien drobny ośrodek, wokół którego rozpocznie się cały proces. Paproch ten, do oka pana Seweryna trafił podczas jego spaceru w pewne deszczowe popołudnie 11 listopada 2009 roku: –„Wróciłem wściekły do redakcji i przyrzekłem sobie, że nie zostawię tej sprawy dzieciom. To przecież hańba dla tego miasta, żeby spadkobiercy polskich faszystów maszerowali tu w Święto Niepodległości.” – mówi i wymyśla gwizdki, którymi obdarowywane były osoby, blokujące przemarsz warszawskimi ulicami ONRu, Wszechpolaków oraz sympatyków tych organizacji w listopadzie 2010.
˙
LISTOPADOWE POPOŁUDNIE 2010 czyli „Nasze ulice”
Krystalizacja myśli pana Seweryna, przebiegała w szczególnie widowiskowy sposób, właśnie w okolicach 11 listopada. W swym artykule „Nasze ulice” opublikowanym na łamach GW dnia 19.11.2010, mówi on:
Jak można protestować przeciwko legalnemu marszowi – pytają nie tylko publicyści, którzy szli pod sztandarem ONR, ale też niezaangażowani w spór liberalni dziennikarze. Bo jeśli ktoś maszeruje pod jakąś nieprzyjemną flagą albo skanduje niestosowne hasła, to od tego przecież jest policja i prokurator.
Otóż nie, od tego są też obywatele. Tym bardziej że państwo jest najczęściej bezsilne wobec ideologicznych sporów. Kontrmanifestacja wydaje mi się więc czymś zupełnie normalnym. A jeśli ktoś chce blokować fizycznie cudzy marsz, to ja osobiście – choć wielu moich przyjaciół ma w tej sprawie inne zdanie – też nie widzę w tym nic specjalnie zdrożnego. Tylko nie wolno udawać, że jest to zgodne z prawem, i trzeba być przygotowanym na konsekwencje: interwencję policji, zatrzymanie, sankcje.
Wielu dziennikarzy relacjonowało wydarzenia 11 listopada w taki sposób, jakby między narodowcami i tzw. antyfaszystami była oczywista symetria – po prostu się bili. To kłamstwo, stroną atakującą byli narodowcy. Blokujący bronili się… [ŹRÓDŁO]
Zatrzymajmy się przy tych ostatnich słowach:
–„To kłamstwo, stroną atakującą byli narodowcy. Blokujący bronili się…”–
Prawda ta, kierowana jest jednak tylko do masowych odbiorców GW. Kilka dni przed ich napisaniem, w dniu 14.11.2010, pan redaktor spotkał się z organizatorami blokady „antyfaszystowskiej” (w tym także antyfaszystami), gdzie mówił inną prawdę. Ta druga prawda, kierowana była do ograniczonego audytorium w Krytyce Politycznej i poprzedzona prośbą ze strony KP, by nie rejestrować spotkania ani nie sporządzać z niego notatek. Oto jakie między innymi padały tam słowa z ust pana redaktora:
– Wiecie, jak było się na tej manifestacji, to były takie momenty, że się nie wiedziało, czy stoisz wśród kiboli, czy wśród antify. Siły postępu wyglądały dość podobnie do sił zła.
Ja się obawiam, że dla wielu z nas, dla wielu ludzi z tej koalicji ważniejsze jest żeby się napieprzać z tymi neofaszystami, niż żeby kierować swój message do wszystkich innych ludzi.
Natomiast my oczywiście jesteśmy oskarżani o wywołanie zamieszek, ale to normalne, tak musiało być.
Nie określę tych wszystkich granic. Zwracam uwagę wam na to, gdzie musimy być, jak musimy kombinować, jak musimy się samoograniczać, gdzie musimy wyznaczać sobie granice.
Tym bardziej, że w tak zwanych środowiskach lewicowych, w moim przekonaniu jest dość powszechna akceptacja tak zwanego rewolucyjnego terroru.
Kiedy oni zostali wypuszczeni przez policję tam dołem – to wiadomo było żeśmy wygrali – ludzie, którzy prowadzili tę manifestację wybrali, że się spotkamy z nimi jeszcze raz, na dole, a przecież mieliśmy do przejścia jeszcze cały Nowy Świat i tysiące ludzi, którzy mogli to zobaczyć. Ja się obawiam, że dla wielu z nas, dla wielu ludzi z tej koalicji ważniejsze jest żeby się napieprzać z tymi neofaszystami, niż żeby kierować swój message do wszystkich innych ludzi. Ja wam chciałem uświadomić, że w tym społeczeństwie będzie zawsze 15-20%, może 10%, ludzi o takich poglądach jak narodowcy. Dla wielu środowisk nie ma innego pomysłu, nie może być – na razie, przynajmniej – pomysłu na jakiś sposób integracji z narodem, ze społeczeństwem, odnalezienia się.
Natomiast jeśli chcemy walczyć z faszyzmem to musimy dotrzeć do tych wszystkich innych, którzy mają to gdzieś, którzy uważają to za margines, którzy obudzą się za parę lat… jeśli nie wyjdą z nami na tę manifestację, czy na jakąś formę protestu. To oni są naszym celem, to o nich chodzi, a nie o to żeby się napieprzać z tymi bandziorami.
Jeżeli o tym nie będziemy pamiętali to przegramy wszystko… wszystko… bo to nie o to chodzi.
Ja uważam, że akceptacja tego typu działań wiąże się z czymś – czym chciałbym zakończyć zresztą – z taką dość fundamentalną sprawą, która dotyczy tej młodej polskiej lewicy. Ja coraz częściej słyszę, że młodzi ludzie uważający się za lewicowych, biorą w nawias całe doświadczenie totalitarnego komunizmu. Taka postawa jest może łatwiejsza do akceptacji we Francji na przykład, gdzie nie było tego doświadczenia. Ale w Polsce o tym zapominać nie można. [ŹRÓDŁO #1; #2; #3]
˙
To dość zrozumiałe, że inaczej rozmawia się w gronie osób, których łączy jakiś wspólny cel, inaczej z wrogiem, a jeszcze inaczej toczy się rozmowy gdy odbywają się one na forum publicznym. Powinna być jednak co najmniej jedna cecha wspólna integrująca te różne formy, szczególnie gdy bierze w nich udział tak doświadczony dziennikarz. Cechą tą jest prawda, dziennikarska rzetelność, wiarygodność.
Po zapoznaniu się z cytowanymi materiałami, odniosłam głębokie przekonanie graniczące z pewności, że pan Blumsztajn co innego widzi, co innego słyszy a dodatkowo co innego pisze. Czy w swej lewicowości zapędził się tak daleko, że zasadę dialektyki marksistowskiej stosuje także pisząc swe teksty dziennikarskie? Czy oprócz ukazanych powyżej dwóch prawd, stosuje może też jakąś trzecią, przeznaczoną już tylko wyłącznie na kolegium redakcyjne?
Dokonajmy przeskoku o kilka dni naprzód i ze spotkania 14.10.2010 z organizatorami blokady – w tym także Antifą – w Krytyce Politycznej, powróćmy do tekstu „Nasze ulice” opublikowanego w GW 19.11.2010:
–„Pytałem [na spotkaniu w KP; Sekunda] o mowę nienawiści, która pojawiła się na blokadzie, tłumaczyłem, że niektóre symbole lewicy, jak np. sierp i młot, są znacznie bardziej zbrodnicze niż sztandary ONR.”– mówi redaktor.
Antifa jednak nie wzięła sobie napomnień Blumsztajna do serca i na swych stronach internetowych zamieściła oświadczenie, które wręcz sam pan redaktor określił iż „brzmi niemal jak deklaracja Czerwonych Brygad”. Zapewne dla pana redaktora były to jednak nie liczące się w ogólnym rozrachunku drobiazgi, skoro w swym tekście gładko konstatuje „bilans wstępny gwizdania nie jest wbrew pozorom najgorszy” , a cały tekst kończy nadzieją iż do przyszłego roku może uda się ponownie skleić „sojusz kolorowej lewicowej menażerii z »neoliberalnymi mediami« oraz »postępową klasą średnią«” i zaprotestują wówczas razem przeciw biedzie, wykluczeniu, ksenofobii i homofobii:
–„Pójdziemy pod biało-czerwoną flagą i czerwoną też, tylko bez sierpa i młota. Może na taki marsz przyjdą również chłopcy z Antify z odsłoniętymi już twarzami. I nie będziemy się już oglądać na narodowców. Po prostu się policzymy – kogo jest więcej” – dodaje na zakończenie artykułu.
ciąg dalszy
[11.11.2010 Warszawa, Seweryn Blumsztajn rozdający gwizdki podczas blokady]